OBORNIKI. W wieku sześćdziesięciu jeden lat zmarł Lech Czaban Żył jak chciał, a chciał żyć trochę inaczej niż reszta, nieco pod prąd, bardziej kolorowo, z dystansem do świata i ludzi a nader wszystko żyć nietuzinkowo. Był typem na pół anarchisty, na pół ekscentryka, ale zawsze człowieka o wielkim sercu. Żegnały go na obornickim cmentarzu parafialnym tłumy przyjaciół i znajomych, a tych miał wielu. Gdy jego doczesne szczątki odprowadzano tłumnie do grobu w asyście perfekcyjnej firmy pogrzebowej Łukasza Bukowskiego, jazzbandowa orkiestra grała o drodze standard „gdy wszyscy święci szli do nieba”. Gdy przebrzmiały głoski ostatnich słów pożegnania na cmentarzu rozległy się brawa, jak na wielkiej widowni z której Lech bawił nas latami. Gdy opuszczano trumnę, oklaski ustały i słychać było jedynie cichy i słodki gospel. Gdy w grobie już spoczął, zewsząd ryknęły klaksony potężnych ciężarówek, których nikt wcześniej nie zauważył. Wielu sięgało po chusteczki. Wielu ocierało oczy. Prowadzący ceremonię świeckiego pochówku odczytał słowa wiersza Rainera Marii Rilke. Tymi słowami powiedział to wszystko, czego Lechu powiedzieć już nie zdążył. Umarł jednak jedynie cieleśnie, bo żyć będzie w pamięci ludzkiej.
Z wykształcenia muzyk, z konieczności przedsiębiorca. Grał na gitarze, tubie i banjo. Był konferansjerem, odtwórcą piosenek i twórcą tekstów kabaretowych. Współzałożyciel kapeli „Ubodzy Krewni”, wystąpił z nią w licznych salach oraz na festiwalach w Opolu, Kołobrzegu i Zielonej Górze. Najbardziej jednak był znany w Obornikach, bo był stąd. Został za to nagrodzony kilkanaście dni temu w Obornickim Ośrodku Kultury, gdzie kiedyś pracował, Srebrnym Jabłkiem i wyróżnieniem "Artysta stąd – zasłużony dla życia kulturalnego Obornik".
8 maja Lechu otrzymał z rąk burmistrza Szramy podziękowanie za przekazanie Bibliotece Miejskiej z własnych zbiorów oryginalnego medalu z wizerunkiem Antoniego Małeckiego.
Lechu Czaban po okresie estradowym i po czasie „robienia w kulturze” zajął się biznesem. Czasy były wówczas siermiężno szare, a Lechu był już kolorowym indywidualistą. Uruchomił w lokalu wynajętym od państwa Cichackich pierwszy w mieście powojenny lombard a potem komis. Później próbował sił w transporcie. W 1986 roku kupił starą Skodę RTO przerobioną z autobusu na ciężarówkę o ogromną skrzynią ładunkową. Dzięki niej mógł zabierać z przejścia promowego w Świnoujściu nadgabarytowe konstrukcje i wozić je w każde wskazane miejsce. Tak właśnie powstała firma Maxi-Taxi. W załatwianiu mnóstwa pozwoleń, jakich wymagała specyfika jego firmy, przydatne bywało jego fantastyczne poczucie humoru oraz nadzwyczajna zdolność pozyskiwania ludzkiej sympatii. Tej miał zawsze wokół zawsze wiele. W ostatnim czasie znów było go widać na scenie jakby chciał „coś” jeszcze powiedzieć. Wraz z dyrektorem OOK Adamem Krasickim snuł plany. Nie zdążył ich zrealizować. Jego serce stanęło. Pamięć po nim pozostała i żyć będzie.